Najlepsze dopiero przede mną
Mam na imię Karina. Urodziłam się w wielodzietnej rodzinie katolickiej. Tuż po moim urodzeniu zmarła mama, a czternaście lat później tata. Wzorców religijnych w rodzinie nie było. Jako nastolatka żyłam bardzo, bardzo daleko od Boga. Opuszczałam lekcje religii, nie chodziłam do kościoła na Mszę Świętą, byłam bardzo krytycznie nastawiona do Kościoła jako instytucji, nie przestrzegałam przykazań i w ogóle nie widziałam w tym problemu. Uważałam, że wiara jest moja osobistą sprawą i nikomu nic do tego.
Pamiętam też moje ataki agresji w stosunku do koleżanki z pokoju w internacie, która starała się przekonać mnie do religii… Wróżby,, horoskopy, wizyty u cyganki, wywoływanie duchów – nie widziałam w tym nic złego – przecież to tylko zabawa. Z czasem zaczęły się nocne koszmary, bezsenność, lęk przed śmiercią. Czułam się wyizolowana, osamotniona, opuszczona, niepotrzebna nikomu, zapomniana przez Boga i ludzi. Szukałam na siłę czyjejś akceptacji za wszelką cenę…Miałam pretensje do całego świata. Ale sobie nie miałam nic do zarzucenia…przecież byłam dobrym człowiekiem.
Taki stan trwał dobrych parę lat. Nigdy jednak tego, co się ze mną działo, nie wiązałam z moim oddaleniem od Boga. Później wyszłam za mąż, zmieniłam środowisko, zamieszkałam w Piekarach. Trafiłam do rodziny, która Bogiem żyła na co dzień. Nietrudno sobie wyobrazić, co mogłam czuć na początku naszego małżeństwa. Przy czym o mojej przeszłości wiedział tylko mąż. Pan Bóg pobłogosławił nam trójką dzieci. Wspólnie uczestniczyliśmy w niedzielnych mszach, ochrzciliśmy je, posłaliśmy do I Komunii, do bierzmowania. Córki należały do Dzieci Marii, syn do ministrantów – jednym słowem idylla.
I tylko ja ciągle nosiłam w sobie niepokój, ciągle miałam kłopoty z modlitwą, ciągle nawiedzały mnie koszmary. Tylko od czasu do czasu modliłam się za rodzinę….właściwie to od czasu do czasu w ogóle się modliłam. 2-3 razy w roku przystępowałam do spowiedzi. Nie byłam dobrym wzorem dla moich dzieci. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Dzieci dorastały, zaczęły się buntować, traciłam z nimi kontakt, we mnie rosła agresja.
Kiedy już doszłam do takiego momentu, że nie umiałam sobie poradzić z problemami, rozpłakałam się i z taką ogromną żałością powiedziałam do Boga: Panie Boże, zrób coś ze mną, nie chcę już tak dłużej żyć, nie chcę dłużej krzywdzić tych, których kocham i nie chcę, żeby moje dzieci pogubiły się tak, jak ja kiedyś i żeby oddaliły się od Ciebie... Panie Boże RATUJ ! Odszukałam i odnowiłam akt zawierzenia rodziny Matce Boskiej Częstochowskiej. Modliłam się tak intensywnie, jak nigdy dotąd w życiu, tak, jakbym chciała wymazać to, co było do tej pory. Chciałam dokonać transakcji wiązanej – ja Tobie, Boże, modlitwę, a Ty mnie rozwiązanie moich problemów.
Tymczasem moje problemy nie zniknęły, wprost przeciwnie, pojawiały się coraz to nowe i coraz większego kalibru. Pomyślałam sobie wtedy, że Bóg o mnie zapomniał albo że za to wszystko, co do tej pory robiłam, nie jestem warta tego, żeby mi pomóc. Już nie modliłam się tak intensywnie, ale też nie przestałam się modlić.
Często zwierzałam się mojej serdecznej przyjaciółce ze swoich problemów i prosiłam o modlitwę (chyba nie wierzyłam w skuteczność swojej). Za namową tejże przyjaciółki pojechałam na rekolekcje. Pierwsze dwa dni zastanawiałam się, co ja tutaj robię i odmierzałam dni do wyjazdu. Ale postanowiłam, że wytrzymam tych 8 dni. Później pomyślałam sobie, że właściwie skoro tu już jestem to dobrze by było przystąpić do spowiedzi.
Tak też zrobiłam i to wszystko we mnie zmieniło. Poczułam się jak… właściwie, jak się poczułam? Najpierw spokój, potem ogromna radość, wręcz euforia, że tu jestem. Już nie myślałam o wyjeździe, ale chłonęłam całą sobą to, co się wokół działo. Kolejne trzy dni przepłakałam i miałam wrażenie, że Pan Bóg zalewa mnie potokiem słów. Było tak, że ledwie o czymś pomyślałam, a już Bóg odpowiadał mi. Jeszcze dziś brzmią mi w uszach słowa: dziecko moje ukochane, ja tu jestem dla ciebie i kocham ciebie taka, jaka jesteś, dawno przebaczyłem ci, ale ty też musisz przebaczyć samej sobie…
Zachowywałam się tak jak dziecko - ze wszystkim czego doświadczałam, biegłam do przyjaciółki i ze łzami w oczach wszystko jej opowiadałam. Moje łzy były na przemian łzami żalu i radości. Żalu, że tak długo żyłam z dala od Boga, radości, że Bóg mnie nie zostawił, że mi przebaczył i że jestem Jego ukochanym dzieckiem. Jeszcze większą niespodzianką, czy też odkryciem było dla mnie to, że mogę doświadczyć Boga Żywego, który jest ze mną i we mnie, że przychodzi zawsze wtedy, gdy się do Niego zwracam, że mnie pociesza, że mnie nie zostawił nigdy i walczy o mnie w każdej sekundzie. O mnie, która na tyle lat o nim zapomniała, która robiła wszystko, aby sprzymierzyć się ze Złym.
Teraz wszystko poukładało mi się jak w kalejdoskopie. Zrozumiałam, co znaczą Słowa Pisma „Wszystkie troski wasze przerzućcie na Niego, gdyż Jemu zależy na was.’’ Nie chcę przez to powiedzieć, że teraz nie mam żadnych zmartwień i że moje życie jest usłane różami. Po prostu Jezus daje mi siłę, żeby kłopoty życia codziennego mnie nie przygniatały. Częściej się uśmiecham, to namacalny dowód Bożego działania we mnie. Dziś wiem, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Wiem, że walczył o mnie ze Złym. Stawiał na mojej drodze ludzi, doświadczał, dopuszczał nawet moje złe postępowanie po to, abym teraz zapragnęła Go całym sercem, całą duszą i całą sobą.
Tylko z Jezusem mogę być szczęśliwa. Do końca swojego życia będę powtarzała: Jezu jesteś moim Panem. Dobre lata mam już za sobą. Ale najlepsze dopiero przede mną …. bo będą to lata z Jezusem !
Karina